Tajlandia – moja miłość

W Bangkoku nigdy nie jest nudno – ani za dnia, ani w nocy. Lecz tym, co sprawia, że pobyt w mieście jest naprawdę wyjątkowy, są Tajowie – naród, który ponad wszystko umiłował przyjemność i harmonię.

Obowiązkowy punkt programu podczas pobytu w mieście to korzystanie z masaży, które nigdzie nie smakują tak, jak w Tajlandii. Miałem okazję napawać się nimi w pięciogwiazdkowych hotelach, eleganckich obiektach, na prowincji, w przyszpitalnym zakładzie oraz na ulicach miasta. Niezależnie od miejsca i ceny (od 10, 25, 50 do 180 zł za godzinę) poziom usług jest bezkonkurencyjny, a efekty przekraczają wszelkie oczekiwania. I choć zapewne każdy Taj wyssał talent do masowania z mlekiem matki, umiejętności całej rzeszy specjalistów nie są przypadkowe – kończą oni odpowiednie kursy, studiują anatomię, odbywają kilkusetgodzinne praktyki, łączą tradycyjne metody z osiągnięciami współczesnej medycyny. Sami Tajowie pytani o sekret skuteczności ich masażu odpowiadają krótko – gościnność

Przyjemność na ostro

Reklama
Magazyn Uroda i Medycyna 4/24

Jedzenie w Tajlandii stanowi towarzyskie wydarzenie. Nikt tutaj nie jada sam w domu. Od godzin popołudniowych do późnych nocnych uliczne stoiska gastronomiczne i wykwintne restauracje zadziwiają różnorodnością oferty. Można dostać wszystko – od grillowanej szarańczy, przez kurze łapki, parówki, ryby, kurczaki, po kalmary. Uwaga początkujący! Nie zamawiajcie dania ostrego. Europejski, niewprawny żołądek musi nauczyć się, że istnieją niewyobrażalne dla niego stopnie ostrości, do których trzeba się przygotowywać stopniowo. Ci, którzy boją się, że tajskie jedzenie wypali im kubki smakowe, powinni spróbować pad tai – mieszanki makaronu z wieprzowiną, krewetkami (można dostać wersję wegetariańską), jajkiem, tofu, doprawionej sokiem z limonki oraz tajską bazylią i kolendrą.

Smacznie i różnorodnie

W tajskich restauracjach można wybrać „zwierzynę” i zaordynować sposób jej przygotowania. Świetnie smakują owoce morza przygotowane na grillu. Tajowie grillują od zawsze i robią to naprawdę dobrze. Koszty posiłków są tak zróżnicowane, jak asortyment. 
Na ulicznych stoiskach za 10 zł można zjeść potrawy o dziwnym wyglądzie, lecz cudownym smaku. Radzę jednak unikać wołowiny, która jest tu twarda, żylasta i jedzenie jej jest bardziej męczące, niż przyjemne. Wybieram blisko półmetrowego kalmara i krewetki królewskie wielkości niewielkich bananów. 
Na zakończenie talerz pełen owoców – kolorowych, smacznych, soczystych. Pycha!